Pamięci mojej pierwszej psiny - Iki of Acampe (2009 - 2023) - wspomnienie wszystkich moich nieplastikowych zwierzaków.

 

Śpiąca Ikusia w 2016 roku

Przepraszam za odejście od tematu, ale przez ostatnie miesiące najwięcej uwagi, cierpliwości i troski poświęciłam tej niezbyt wielkiej istocce. Poświęcę zatem tego posta wszystkim prawdziwym zwierzętom z jakimi byłam związana. Odejście ukochanego psa, członka rodziny - jest taką samą tragedią jak śmierć bliskiego człowieka. Należy odpowiednio przeżyć tą stratę, nie można wypierać żałoby, umniejszać, unieważniać ani odpychać - bo może się to źle skończyć. Zatem pozwalam sobie na ten czas żałoby. Ciężko jest mi skupić się na czymkolwiek innym w tej chwili. Dziś minął tydzień od jej odejścia.

Blog jest na temat plastikowych koników i piesków, które zapewne przeżyją mnie samą. Te pieski i koniki były moim dziecięcym marzeniem, bo nie mogłam mieć zarówno żywych, jak i w większości przypadków - nawet tych zabawkowych zwierząt.

Jedyne żywe, prawdziwe zwierzęta na jakie zgodzili się rodzice - świadomie - to były rybki w słoiku, bo o akwarium nie było mowy, a następnie niewielkie ptaszki - zeberki australijskie. Choć ja zawsze marzyłam, by mieć własnego żywego pieska i kotka.

Silver Sylwester - mój drugi samczyk

Młody samczyk w trakcie wybarwiania, syn Sylwestra

Tina

Gdy byłam jeszcze w przedszkolu, mój dziadek wziął mnie i moją mamę do zaprzyjaźnionej hodowli owczarków niemieckich, skąd wzięliśmy przepięknego szczeniaka, sunię. Ale gdy przyjechaliśmy z nią do mieszkania dziadków, babcia kategorycznie nie zgadzała się, by szczeniak został nawet na jedną noc. Dziadek postanowił, że psina spędzi pierwsze miesiące u jego szwagra, który mieszkał w mniejszej miejscowości, we własnym domu z ogrodem, gdzie nauczy się czystości, będzie miała psie towarzystwo i później ją zabierzemy. Moja ciotka wymyśliła jej imię - Tina. Tina była przepięknym szczeniakiem, niestety nie mam ani jednego jej zdjęcia. Oprócz psów, wujek miał także koty i prawdopodobnie od nich Tina zaraziła się tyfusem. W wieku około pół roku, odeszła w męczarniach z tego świata. Pamiętam, że okropnie płakałam, gdy dowiedziałam się o jej śmierci. Często ją odwiedzaliśmy, uczyłam ją chodzić na smyczy. Była śliczna i taka mądra... 

Felix vel. Fergi

W czasach pierwszych klas podstawówki często popołudnia spędzaliśmy z bratem u dziadków - mieszkali na sąsiednim osiedlu, więc mieliśmy bardzo blisko. Kiedyś przybłąkał się do nas piesek - podobny był do średniego pudla - miał czarne, nieco siwiejące, bardzo miękkie futerko, układające się w loczki. Bawił się z nami, chodził za nami, daliśmy mu pić i jeść. W domu, oczywiście nie było zgody na psa, ale dziadek zgodził się, by nocował w garażu. Nie był tam długo, na szczęście dziadek znalazł mu dobry dom, u starszej pani z bloku sąsiadującego z blokiem moich dziadków. My wołaliśmy na tego pieska Felix, bo za miskę służyła mu puszka po orzeszkach, i on na to imię reagował. Dziadek przekazał go nowej właścicielce podczas naszej nieobecności, ta pani widziała jak bawiliśmy się z nim na podwórku, jednak nie mogła sobie przypomnieć jak na niego wołaliśmy i nazwała go Fergi. Chętnie go przygarnęła, bo właśnie jej pies odszedł z tego świata. Pozwalała nam przychodzić do niego i towarzyszyć w spacerach. Na szczęście trafił w dobre ręce i dożył starości.

Max

Gdy byłam w drugiej klasie szkoły podstawowej los zesłał nam przepięknego długowłosego kociaka w typie kota perskiego. Był biały z beżowymi plamami. Kocię zostało znalezione przez znajomą z pracy mojej mamy, zostało porzucone w worku na klatce schodowej. Nazwałam go Max, miał docelowo trafić do tego samego wujka, co Tina, jednak tym razem został z nami dłużej. Mieszkał z nami około roku, do momentu, gdy przyszedł czas na przeprowadzkę. Mimo, że przeprowadzaliśmy się do większego mieszkania - mama nie zgodziła się, by Max mieszkał tam z nami. Z płaczem poszliśmy do dziadków, by oni go wzięli, byśmy nadal mogli mieć z nim kontakt. Na szczęście się zgodzili, ale znów długo z nimi nie pomieszkał, gdyż w następnym roku wyjechali za granicę i Max został sprzedany, trafił również do rodziny z dziećmi, mieszkającej w domu pod miastem. Znów był to dla mnie ogromny cios.

Pumka

Po przeprowadzce miałam dwa incydenty ze zwierzakami. Pierwszym była znaleziona w piwnicy czarna kotka, którą nazywałam - Puma. Była wygłodzona i wyczerpana do takiego stanu, że nie mogła sama jeść. W naszej klatce mieszkał weterynarz, po konsultacji z nim dokarmiałam Pumkę strzykawką, już nie pamiętam, ale prawdopodobnie dostała też jakieś leki. Mieszkała przez jakiś czas w piwnicy. Gdy wracałam ze szkoły, szłam do niej i razem wychodziłyśmy na dwór. Puma chodziła ze mną jak pies - gdzie ja - tam ona. Nie przypominam sobie, by brudziła w piwnicy, ale dozorca uparł się, że nie może tam mieszkać. Pewnego dnia, gdy wróciłam ze szkoły - nie było śladu po Pumie - znikło jej legowisko i miski. Nigdy więcej jej nie widziałam. Sąsiedzi mówili, że ktoś ją zabrał, wywiózł do kogoś u kogo mogła zamieszkać. Bardzo za nią tęskniłam.

Bellunia

W 1994 roku byliśmy z rodzicami na wczasach w Zakopanem. Przed wyjazdem mój tata zapytał swojej siostry - co ci przywieźć z gór? Ciotka w żartach powiedziała - psa. Kiedyś faktycznie miała owczarka podhalańskiego przywiezionego z gór. Tata odparł - nie ma sprawy. Myślałam, że też żartuje, a po tygodniu wróciliśmy z puchatą białą kulką, kupioną od jakiegoś górala na Krupówkach. Myśleliśmy, że to piesek i wołaliśmy na niego Dunaj. Gdy ciotka poszła z maluchem do lekarza, okazało się, że Dunaj jest suczką i w książeczce zdrowia zapisano jej imię - Dunaj von Bella. Bellunia była cudownym szczeniakiem i wyrosła na wspaniałego psa. Mieszkała u ciotki i strzegła domu i podwórka. Niestety odeszła przedwcześnie, mając jedynie 4 lata. Mimo leczenia i operacji nie udało się jej pomóc. Była to też wielka strata, mimo że nie mieszkała z nami. Chorowała między innymi na raka i odeszła rok przed moją mamą. 

Piko

Pewnego razu do bloku obok wprowadziła się młoda cygańska rodzina z małym - kilku letnim dzieckiem. Młoda cyganka była bardzo miła, dziecko było bardzo sympatyczne, czasem się z nim bawiliśmy. Ta cyganka w końcu zaczęła wychodzić na spacery z dzieckiem i szczeniakiem - prześlicznym owczarkiem szkockim - collie. Ja byłam zakochana w tych psach. Piesek nazywał się Piko - bawiłam się z nim, cyganka nawet pozwoliła mi przychodzić do jej mieszkania. Kiedyś zapytała mnie, czy nie zajęłabym się pieskiem na jakiś czas, bo oni będą musieli wyjechać. Niestety - moja mama się nie zgodziła. Wzięła go chyba koleżanka z bloku obok. Ale długo u niej nie był. Okazało się, że cyganie go porzucili - wyjechali i już nie wrócili. Sąsiedzi ci mieli już psa i Piko trafił do kogoś innego. Ja byłam zła na rodziców, że miałam taką szansę, by mieć za darmo upragnionego psa, ale oni nie chcieli się zgodzić.

Czas biegł, przyszedł moment, gdy po długich latach musiałam rozstać się nawet z moimi zeberkami. Po śmierci mamy, tata postawił mi ultimatum - albo ptaki, albo wakacje. Tym razem wybrałam wyjazd na wakacje i sprzedałam ptaki. 

Zwierzaki na wsi

Gdy moja babcia wróciła do kraju, przeprowadziłam się do niej. Skończyłam liceum i zaczęłam studia. Od dziecka wszystkie wakacje spędzaliśmy na wsi, gdzie pozostał dom po babci rodzicach. Podczas wakacji towarzyszyło mi sporo zwierzaków - kotka sąsiadki - Psota, jej córka - biało szara koteczka Małgośka. Najróżniejsze koty i psy u dalszej rodziny, z których najbardziej zapamiętałam białoczarnego kocura, którego nazwaliśmy Guliwer. Guliś zaprowadził nas na przętrze, gdzie okociła się jedna z jego koleżanek. Na tym samym podwórku był też młody koń - Misiek - pierwszy i ostatni koń z jakim miałam do czynienia - oko w oko i nawet łączyła nas pewna więź - reagował na mój głos. Był też kot należący do naszej drugiej sąsiadki, ale mieszkający na naszym podwórku - Gucio i jej piesek, który przychodził do nas się bawić - Pimpek. 

Cosmo, Zośka i Piesecki

Po drugiej stronie ulicy mieszkała wujenka - żona brata babci mamy. Miała kiedyś niewielkiego szarego kocurka, którego nazywaliśmy Dzidziuś. W 1999 roku jej kotka - Milady - urodziła 3 kociaki. Dwa były czarne kocurki i jedna bura koteczka. Jeden kocurek wyprowadził się do sąsiadki, a pozostałe zostały u wujenki. Matka kociaków szybko zginęła - zabił ją samochód. Kociaki przybiegały do nas na zabawę i kocie smaczki. Czarnego nazywaliśmy - Kocmołuch - z czego powstało jego ostateczne imię - Cosmo. Kotka była bardziej rezolutna, mniej zainteresowana ganianiem za szyszkami, sznurkiem, czy piłeczkami. Mówiłam na nią, że jest taka Zosia samosia - i tak została nazwana Zośką.

Roki vel Piesecki

Kąpiel Pieseckiego

Wydaje mi się, że w 2001 roku u wujenki pojawił się nowy pies - był bardzo sympatyczny, z wyglądu przypominał nieco teriera irlandzkiego, był tej wielkości, tylko nieco szczuplejszy. Gdy miał rok, wraz z kuzynką, która przyjechała do mnie na wakacje, postanowiłyśmy go wykąpać, bo miał straszne pchły. Wujenka była starszą, schorowaną osobą, nie dałaby rady go sama umyć. Nam poszło to całkiem zgrabnie, pies był bardzo cierpliwy i nie uciekał nam zbytnio z balii. Byłam pewna, że po tym zabiegu na nasz widok będzie uciekał co sił. Jednak jemu się to chyba podobało. Pozbył się pcheł. Wieczorami chodziłyśmy z kuzynką na długie spacery. Pies tak kombinował, że zawsze znalazł dziurę w płocie i towarzyszył nam w tych przechadzkach. Biegał sobie luźno wokół nas. Nie było możliwości, by zatrzymać go na podwórku, jak tylko usłyszał, że wychodzimy na ulicę, momentalnie był obok nas. Bałam się, że na naszych oczach potrąci go samochód, dlatego kupiłam mu obrożę i smycz. Chodził na smyczy idealnie, nie trzeba go było uczyć. Miał imię, które kompletnie do niego nie pasowało - Roki - mówiłyśmy na niego - Piesecki. Była to kochana psina i równie mądra. 

Zośka w 2002 roku

Zośka z bratem - Cosmo w 2002 roku - bardzo często tak sobie razem drzemali

Zośka w mieście na rozgrzanym grzejnku, 2003

W 2003 roku wujenka dostała udaru i trafiła do szpitala. W tym czasie Cosmo wpadł we wnyki, które odcięły mu jedną przednią łapę, choć nie do końca, rozkładająca się kończyna wisiała na kawałku skóry. Akurat miałam ferie na uczelni, wsiadłam w PKS i pojechałam na wieś, żeby ratować biednego Cosmoskiego. Zabrałam go do miejscowego weterynarza. Odciął martwą kończynę, zdezynfekował i zabezpieczył ranę - wzruszony moim poświęceniem - nie wziął ode mnie ani grosza. Cosmo po amputacji bardzo dobrze radził sobie na trzech łapach. Niestety po niecałym miesiącu - wujenka zmarła. W dniu pogrzebu, w wyniku nagłej, zupełnie nieprzemyślanej, nie zaplanowanej decyzji - zabraliśmy Zośkę do miasta - tylko na nią babcia się zgodziła. Cosmo dobrze radził sobie we wsi, chodził do sąsiadów, którzy go podkarmiali. A Zośka była taką sierotką, spędzała większość czasu w domu z wujenką. Było mi jej okropnie żal. Pieseckiego nie mogłam zabrać - babcia nadal była przeciwna psom w mieszkaniu na trzecim piętrze bez windy. I tak Zośka została mieszczuchem spędzającym wakacje na wsi - gdzie biegała sobie po okolicy, gdzie chciała. Piesecki niestety zginął bardzo szybko, pozostała mi po nim tylko ta jego obroża i smycz. Do dziś zarówno babcia, jak i dziadek mocno żałują, że go nie zabraliśmy.

Zośka 2011

Zośka w 2004 roku

Miłość do białych terrierów i pierwszy westie w rodzinie - Diśka

Pewnego razu na naszym miastowym podwórku pojawiła się jakaś pani z białym pieskiem - najprawdopodobniej mieszkała gdzieś w pobliżu, ale w żadnym z bloków wokół naszego podwórka. Moją uwagę przyciągnął ten biały piesek, na szyi miał czerwoną bandamkę - zakochałam się od pierwszego spojrzenia! Od razu powiedziałam sobie - jeśli to rasowy pies, a na takiego wygląda - to ja muszę mieć właśnie takiego psa! Nie jest duży, a taki śliczny! Oczywiście w tym naszym dwupokojowym mieszkaniu, na trzecim piętrze bez windy, w którym obecnie królowała Zofia - nie było mowy o kolejnym lokatorze. Odkryłam, że interesująca mnie rasa to West Highland White Terrier. Zaczęłam gromadzić informacje o rasie - śledziłam strony hodowli, szukałam informacji w internecie, kupowałam wszystkie dostępne książki na temat westów - najpierw polskie, później angielskie.

Księżniczka Banderola w domu zwana Diśką - 2006

Gromadziłam maskotki, figurki, wszystkie rzeczy na których widać było okrągłą białą głowę z trzema czarnymi punkcikami. W końcu zgadałam się z koleżanką ze studiów, że ona wpadła pod skrzydła jednej z hodowczyń i uczy się trymować westy. W międzyczasie mój brat podłapał temat ode mnie i w 2006 roku pojawiła się pierwsza przedstawicielka rasy w rodzinie - Księżniczka Banderola. Na początku zwana Bandzią, potem Bandiśką i przez większość jej życia ostatecznie - Diśką. W roku w którym pojawiła się w rodzinie, na wsi zginął Cosmo, miał 7 lat.

Jedno z ostatnich zdjęć Cosmo, 2006 rok

Młodziutka Diśka z Zośką na porannym obchodzie wiejskiego podwórka, 2006

Zośka ma małą Diśkę na oku, 2006

Albo Diśka ma na oku Zośkę, 2006

Spotkanie z Cosmem, 2006

W 2007 roku w końcu wyprowadziliśmy się z "szuflandii", choć osiedle na którym mieszkałam z dziadkami było dość przyjaznym miejscem do życia, sporo było tam przestrzeni i zieleni. Jednak własny trawnik i ogródek to dużo większa frajda. Zośka znów mieszkała w domu i po czasie karencji dostała przepustkę na wolność.

Diśka w ogródku 2007


Diśka w ogrodzie w 2008 roku






Praktycznie zaraz po przeprowadzce trafiła do nas Diśka. Nastąpiło kolejne nieprzyjemne starcie z raczkującą córką mojego brata i pies dostał czasową eksmisję. Zośka nie pałała miłością do Diśki i vice versa - tolerowały się, czasem się pogoniły, ale każda miała swoje miejsca i drogi w domu, które się nie krzyżowały. 

Po kąpieli, 2008

Zimowy balkoning, 2008


2008

2006

Takiego programu jeszcze nie widziałam, 2006

Diśka uwielbiała oglądać tv, ten był jakiś dziwny - 2006

Tarasing też był fascynujący, 2007

Zośka zawsze pomagała mi się uczyć, 2007


Moja pierwsza prawdziwie własna psina - Ika


Diśka mieszkała z nami dwa lata, po czym wróciła do swoich właścicieli. Tak mocno przyzwyczailiśmy się do obecności psa w domu, że jej brak był nie do zniesienia. Gdy zadzwonił dzwonek - brakowało psiego alarmu. Gdy szłam po schodach - brakowało mi odgłosów psich pazurów uderzających o stopnie. Moja koleżanka od westów powiedziała, że będzie brała sukę do hodowli i że są jeszcze dwie wolne w tym miocie. Skontaktowałam się z hodowcą, zarezerwowałam wstępnie suczkę i niecierpliwie czekałam - najpierw na możliwość odwiedzenia szczeniaczków, a później na przydział konkretnej psiny i odbiór. Hodowca miał pierwszeństwo w wyborze suki dla siebie, potem była moja koleżanka i w końcu pozwolono mi wybrać z dwóch pozostałych. Wszystkie siostry były piękne. Wybrałam podobno tą najbardziej "pierdołowatą", ale cóż - urzekła mnie i tyle. Pozwolono mi też wybrać imię na literę "I", było ciężko ale w końcu wybrałam - Ika. 30.10.2009 roku, w wieku 8 tygodni Ika przyjechała na moich rękach do naszego domu. Była jak mała sprężyna - wszędzie było jej pełno. Wniosła tak wiele radości do naszego życia. Różni ludzie pojawiali się i odchodzili, a ona była zawsze przy mojej nodze, wręcz nierozłączna - gdzie ja, tam ona. Była moim oczkiem w głowie. Wychowana pod okiem Zośki, kochała wszystkie koty i chciała się z nimi bawić - niestety nie wszystkie to rozumiały. 

Pierwsze chwile w domu - 8 tygodniowa Ika of Acampe - 2009


Pierwsze tygodnie w domu

Kilkumiesięczna Ika

Ikusia z ciotką Diśką, 2010

Szczęśliwy pies to brudny pies! Z ciotką Diśką na wsi w 2010r,

Wesołe mordki - Ika i Diśka, 2010

Ika, 2010

Ikunia na drapaku Zośki - pozuje, 2010

Zośka i Ika w 2010 roku

Diśka uzyskała status suki hodowlanej - tu na wystawie w 2010 roku

Diśka i Ika w 2011 roku

Odejście Zośki (1999-2013)

W 2013 roku w wyniku raka gruczołu mlekowego odeszła Zośka, zasnęła na zawsze, jednak oszczędziła mi podjęcia tej okropnej decyzji - sama wybrała sobie czas i miejsce. Dziwnym zbiegiem okoliczności odeszła w dniu urodzin Iki. Gdy zwierzę choruje, ale walczy z chorobą nadal próbując normalnie funkcjonować, to są najgorsze chwile. Widząc jak Zośce było ciężko, nie mogąc już nic więcej dla niej zrobić - biłam się z myślami o eutanazji - rozmawiałam z kilkoma lekarzami - mówili, że jest za wcześnie. Z drugiej strony - bardzo się tego bałam. Zośka oszczędziła mi tej odpowiedzialności. Znalazłam ją rano w legowisku, w którym wieczorem ją ułożyłam. Po śniadaniu, które z ledwością przeszło mi przez gardło, dziadek wykopał jej grób w rogu ogrodu. Pocałowałam ją na pożegnanie, zawinęłam w białą szmatkę i zniosłam do ogrodu, gdzie położyłam ją na dnie przygotowanego grobu. Ika towarzyszyła mi w pożegnaniu - od momentu jak wyjęłam Zośkę z legowiska. Nie mogłam patrzeć jak dziadek zakopuje naszą kochaną koteczkę, szybko wróciłam do domu. Ika została z dziadkiem do końca i dopiero z nim wróciła do domu. Zośka przeżyła w sumie 14 lat, z czego 10 lat była z nami.

Zosieńka (2008)

Zośka w 2012 roku

Ika w 2015 roku:


Franka

Zdjęcie, które dostałam od mojego kolegi - Franka w swoim tymczasowym lokum - 12.2016

Dwa lata przeżyliśmy bez kota. Ja nie szukałam, babcia wciąż wspominała Zośkę i mówiła, że innego kota nie chce. Ale przyszedł taki czas, że wiele osób w moim otoczeniu brało koty.
2016 rok - pierwsze chwile razem - Ika i Franka

Gdzie się nie poszło - a to kot z adopcji, a to kociak. Zaczęło mi brakować mruczącego sierściucha w domu. Zwykle przed Bożym Narodzeniem odwiedzałam znajomych z hurtowni zoologicznej, w której kiedyś pracowałam - była niedaleko mojego domu, a z współpracownikami żyliśmy jak w rodzinie. W 2016 roku gdy poszłam składać im życzenia świąteczne, syn mojej dawnej szefowej mnie zagadał - a nie chciałabyś kota? Zobacz jaką mamy piękną kotkę. - No i od pierwszego spojrzenia się zakochałam! Kocica była zjawiskowa - biało ruda - choć była nietykalna - atakowała pazurami i zębami. Choć na początku wcale nie miałam zamiaru jej brać, to chodziła mi po głowie kilka dni. Napisałam do kolegi by przesłał mi jej zdjęcia, gdy się na nie napatrzyłam, zadzwoniłam do syna dawnej szefowej i umówiłam się, że wezmę ją na próbę - w domu jest przecież Ika - nie wiadomo jak się dogadają. Kocica ta miała około roku, nigdy nie mieszkała w domu, nie miała pojęcia co to jest.
2017 rok - Ika doglądająca Franki po sterylizacji

Korzystając z okazji, że dziadkowie wyjechali na święta, przywiozłam ją do domu. Postawiłam transporter w pokoiku, otworzyłam drzwiczki i wyszłam z pokoju - zamykając drzwi. Za jakiś czas zajrzałam do pokoju - kotka wskoczyła na drapak, który miałam jeszcze po Zośce - zajęła miejsce na parapecie i przyglądałyśmy się sobie. Dałam jej jeść i pić. Nawet nie próbowałam jej dotykać. Wieczorem otworzyłam drzwi do pokoju - w progu stanęła Ika. To była komiczna sytuacja - Ika zobaczyła obcego kota w domu - była pewna, że dostanie od niego pazurem. Natomiast kotka czekała aż Ika się na nią rzuci. Obie w bezruchu czekały na reakcję drugiej strony, chwilę to trwało, aż Ika spasowała i odeszła. Gdy kotka zeszła na podłogę - poznały się i musiały się dogadać, bo nie było więcej spięć. Kotka otrzymała imię - Franka. Po kilku dniach zaczęła zwiedzać dom - nie naciskałam na nią - wszystko toczyło się według jej tempa. Najlepiej czuła się w swoim pokoju i spędzała tam najwięcej czasu. Babcia po powrocie była zaskoczona, ale szybko uległa urokowi kotki. Dziadek niewiele miał do powiedzenia. Po okresie adaptacji, gdy już przywykła nieco do nas i domowej atmosfery, przeszła zabieg sterylizacji, po którym złagodniała. Zaczęła nawet przychodzić na kolana i domagać się uwagi i pieszczot. Jednak jest całkiem niezwykłym kotem - ma fory u wszystkich sąsiadów, ma nawet młodszego kociego adoratora, który ją uwielbia podziwiać.

Poniżej zdjęcia Franki z pierwszych wycieczek po domu - grudzień 2016.



Franeczka na odziedziczonym po Zośce drapaku, 2017

Prawdziwa modelka, 2017

2018

Popołudniowy balkoning - czyli patrolowanie okolicy z wysokości- Ika i Franka



Okazało się, że jest dobrym myśliwym - przynosi nam co i raz jakieś zdobycze - żywe lub martwe - od mysz przez ptaki do jaszczurek. Co odróżnia ją od większości kotów - jest małomówna - rzadko prosi o jedzenie pomiałkiwaniem czy głośnym mruczeniem. Najczęściej siada na wprost człowieka i zaczyna się oblizywać. Lub gdy poczuje surowe mięso na kuchennej desce - sięga łapami na blat. Kiedyś zwinęła babci wędlinę z kanapek, gdy ta się na chwilę odwróciła. 

Ika (2017)

Ika pomocnik ogrodnika - 2017 rok

Ikusia, 2017

Odejście Diśki (2006 - 2018)

W 2018 roku odeszła Diśka, niestety trzeba było podjąć trudną decyzję. Była ciężko chora, między innymi także miała raka, miała problem z chodzeniem i po bardzo ciężkiej nocy mój brat z bratową postanowili jej ulżyć. Pozostał po niej pierworodny synek - Pedro, który do dziś żyje i ma się całkiem dobrze.

Diśka w 2007 roku

Pedro - syn Diśki w 2017 roku

Kot Piorun i Diśka w 2017 roku
Ika i Franka w 2020 roku:







Towarzyszki w pracy zdalnej w pandemii- Franka i Ika - 2020 rok

W nowym, przytulnym i ciepłym legowisku na zimę, 2020

Zawsze ze mną - Ika podczas sesji Sunny'ego w 2021 roku

Sunny i Ika

Na drugim planie, w tle, ale zawsze obok mnie - Ika podczas sesji Blizi, Loczka i Sunny'iego - 2021

Ika i Blizia, 2021

Ika i Mustang, wiosna 2022
Po ciężkim dniu pracy na wsi, maj 2021

2021

Problemy zdrowotne Iki

A my żyliśmy sobie szczęśliwie w obecnym składzie, aż Ika zaczęła trochę podupadać na zdrowiu. Od kilku lat miała dziwne drgawki, które pojawiały się zwykle, gdy odpoczywała, drzemała lub spała. Jednak nie działo się nic więcej, lekarz nic nie mówił, choć pokazywałam nagrania jak śpi, a ja się przyzwyczaiłam. Następnie zrobiła się bardzo nerwowa i lękliwa - gdy coś jej nie pasowało - zaczynała dyszeć. 

Pierwsze kroplówki - 12.2021

Pierwsze wdzianko na chłodne dni, 12.2021

W grudniu 2021 jej stan się pogorszył, zabrałam ją do lekarza i okazało się, że jest odwodniona - dostała kroplówkę i zrobiliśmy badania, po terapii było lepiej, jednak doktor zleciła konsultację neurologiczną. Poszliśmy do neurologa, badanie trwało ponad godzinę. Po rentgenie dostaliśmy diagnozę, że prawdopodobnie jest to początek demencji, ma zwyrodnienia w kręgosłupie szyjnym, zlecono nam test na Cushinga - dostała leki i nakaz odpoczynku - jak najmniej ruchu przez 3 tygodnie. Zrobiliśmy test i potwierdził się Cushing. Oprócz tego zaczęła tracić na wadze mimo, że sporo jadła. Jednak po ilości kup na trawniku wniosek był prosty - jest problem z trawieniem - więcej przez nią przelatuje niż trawi. Dostała kolejne leki, zmieniłam jej też karmę na odpowiednią dla jej wieku, ale bardziej odżywczą. Do tego masa witamin, magnez, preparaty wspomagające trawienie, wątrobę i znów wyszłyśmy na prostą. Do lata.

Ikusia pilnująca obejścia na wsi w 2011

Ika wczesną wiosną 2011

Ika latem 2012

Lato było bardzo gorące. Wyjechałyśmy na wieś - tam w domu było dużo chłodniej niż w mieście, a i na podwórku był większy przewiew. Wszystko było w porządku. Nagle Ika przestała pić i nie bardzo chciała jeść. Akurat była sobota, ona zaczynała się chwiać i przewracać. Spanikowałam i podjechałam do miejscowych weterynarzy, ten który odcinał martwą łapę Cosma, już nie żył, ale jego córka z mężem też są lekarzami weterynarii. Podjechałam ze słaniającą się Iką i poprosiłam o kroplówkę, skontaktowałam się z doktor prowadzącą Ikę w mieście i podpowiedziała jakie leki można jej podać. Wieczorem podjechałam na drugi wlew. Miejscowi weterynarze w delikatny sposób sugerowali, że może to być już koniec, że pies źle wygląda i może nie ma sensu go leczyć. Wróciłam do mojego wiejskiego domu, usiadłam w kuchni i patrząc na leżącą przy mnie Ikę, zaczęłam po prostu płakać. Nie wiedziałam co robić - wracać do miasta, czy zostać, czy to faktycznie już koniec? W głowie miałam pełno pytań a łzy ciurkiem leciały mi z oczu. Nagle Ika wstała, podeszła do miski i zaczęła sięgać po suchą karmę. Wzięła kilka chrupek do pyska i patrzyła na mnie. Znów kilka i znów patrzy na mnie. Otarłam łzy i zapytałam - chcesz mi powiedzieć, że to nie jest koniec? Że jeszcze się nie rozstajemy? - A ona ze smakiem zaczęła jeść. Następnego dnia ugotowałam jej kurczaka z warzywami. W internecie znalazłam informacje, że sposobem na nawodnienie psa jest podanie mu wody kokosowej. Udało mi się kupić taką wodę w sąsiednim miasteczku. Zaopatrzyłam się też w dziecięcą butelkę ze smoczkiem - pojenie Iki butelkami od wody kiepsko zdawało egzamin, nawet te butelki z zamykanym tzw. smoczkiem się nie nadawały. Gotowane jedzenie i suchą karmę jadła sama, ale miała problemy z piciem. Zauważyłam, że przestała się oblizywać. Tak jakby język przestał jej pracować - dlatego też nie mogła napić się wody. Mimo, że podchodziła do miski i moczyła w niej pysk - niewiele wody piła. Zaczęła rozlewać wodę wokół miski. Na początku nie rozumiała jak działa butelka ze smoczkiem, ale gdy była bardzo spragniona - instynktownie radziła sobie z butelką. Poiłam ją kilka razy dziennie, wodę kokosową lekko rozcieńczałam normalną wodą. Po kilku dniach wróciła do sprawności, jednak prawie nie widziałam jej języka i przestała zupełnie szczekać. Mimo to miejscowi weterynarze przecierali oczy, że pies wrócił do życia. Po powrocie do miasta poszłyśmy na kontrolę do prowadzącej doktor, zrobiliśmy kontrolne badania krwi - wszystko było w porządku. Z biegiem dni zauważyłam, że język Iki robi się coraz bardziej widoczny, choć miski z wodą musiały stać na podkładach higienicznych, żeby nie tonęły w wodzie i w okolicy musiała znaleźć się jakaś szmatka do wytarcia pyska. Musiałam zmienić też miski na karmę - te z półokrągłym dnem się nie nadawały, Ika miała problem z pobieraniem z nich pokarmu - uciekał jej poza miskę. Kupiłam nowe miski z bardziej prostymi ściankami do tego wzięłam paczkę pieluch tetrowych i podkładów higienicznych - pani w kasie z uśmiechem stwierdziła - O pojawiło się jakieś nowe maleństwo! - Trochę się zdziwiła, gdy odpowiedziałam, że to maleństwo ma 13 lat i zalicza się do seniorów. 

Ikutek w śliniaczku, 2022

I tak od końcówki zeszłorocznych wakacji - dwa razy dziennie sadzałam Ikę jak małe dziecko przy stole i łyżeczką podawałam jej karmę wymieszaną z lekami. Raz było to jedzenie gotowane przeze mnie, raz puszka z dodatkiem gotowego gerberka lub przygotowanego przeze mnie przecieru z marchwi z jabłkiem, na śniadanie czasem dostawała biały ser z biszkoptem i jogurtem naturalnym. Zaopatrzyłam się w dziecięce śliniaczki i łyżeczki do karmienia dzieci - były idealne do podawania jej karmy. Później opracowałam sobie sposób na zabezpieczenie jej na krześle przed upadkiem - ponieważ się chwiała i musiałam ją podtrzymywać, by nie spadła - kładłam na krzesło legowisko, w którym ją sadzałam. Od początku roku jej samopoczucie było w kratkę - bywały dni, że była pełna energii, chętnie szła na spacer, nawet biegała, były takie dni, że nie było z nią większego kontaktu, większość czasu przesypiała i miała problemy z równowagą, powarkiwała gdy ją podnosiłam. Jednak wciąż więcej było tych lepszych dni.

 Pewnego razu nie zdążyłam zamknąć bramki na schodach, Ika spała obok mnie, gdy pracowałam przy biurku. W pewnej chwili usłyszałam łomot, gdy wybiegłam na hol zobaczyłam ją w połowie schodów szykującą się do dalszego schodzenia w ten sposób, na szczęście w czas ją złapałam. Po chwili doszłam do wniosku, że ten upadek może się boleśnie odbić na jej zdrowiu i zabrałam ją na kontrolę. Dostała od razu kilka zastrzyków i dodatkowo całą serię na dwa tygodnie. Co dwa dni jeździłyśmy na zastrzyki. Znów miała kilka gorszych dni, podczas których zauważyłam pogłębienie problemów neurologicznych - problemy z równowagą i upadki, wciskanie głowy w ściany, meble i kąty (tzw. head pressing), chodzenie w kółko pokoju. Znów w mojej głowie pojawiły się ciężkie myśli i pytania. Doktor prowadząca zaczęła przygotowywać mnie również na nadchodzący koniec, ale wciąż jeszcze nie było wyraźnych wskazań do eutanazji. Jej stan znów się nieco poprawił, zaczęła przybierać na masie, chętnie chodziła na dość długie, jak na jej stan, spacery. Nie wyglądała na starego schorowanego psa. Tylko ten kto ją znał zauważał, że ma brązowy pyszczek i jest szczuplejsza niż dawniej, Westy są białe, więc nie siwieją i nie widać po nich bardzo starości. 

Ostatnie, najcięższe chwile - ale jeszcze wciąż razem

Zbliżały się święta wielkanocne, musiałam poświęcić trochę czasu na ogarnięcie domu, zrobienie zakupów, przygotowaniu świątecznych potraw. Tydzień przed świętami byłyśmy z Iką na kontrolnym badaniu krwi. Okazało się, że doszedł problem z tarczycą i trzeba było zlecić dodatkowe badanie, ktoś miał z lecznicy oddzwonić co dalej, jednak w przedświątecznym zamieszaniu jakoś to umknęło. Wielką sobotę spędziłam praktycznie w całości na ostatecznych świątecznych przygotowaniach i sprzątaniu. Do późnych godzin nocnych sprzątałam i urzędowałam w kuchni. Późnym wieczorem Ika zaczęła się domagać uwagi. Wciąż plątała się pod moimi nogami, przepraszałam ją, zanosiłam na legowisko i prosiłam by tam leżała. Po chwili znów była między moimi nogami. W końcu zaczęła wchodzić w szafki, ściany i kąty. Rzuciłam wszystko, nakarmiłam ją, dałam wieczorne leki, wyszłam z nią do ogrodu. Po tym nieco się uspokoiła i spała. Jednak jeszcze kilka razy musiałam ją odkładać na legowisko, zanim skończyłam wszystkie przedświąteczne prace.

Ze względu na nią zrezygnowałam ze świątecznych celebracji, w domu postawiłam sprawę jasno - wszystko wam przygotuję, posprzątam - ale dajcie mi w święta spokój, nie wybieram się do brata i w domu także nie będę świętować. Tak też się stało. Rano dałam Ice śniadanie z porannymi lekami i w sumie prawie cały dzień przespałyśmy odpoczywając po ciężkiej przedświątecznej pracy. W poniedziałek wielkanocny chyba ostatni raz byłyśmy na spacerze. Ika choć chciała iść - nie miała siły. Kilka razy się przewróciła i miała spore problemy z podniesieniem się. Bardzo szybko się zmęczyła i wróciłyśmy do domu. Wieczorem znów męczyły ją dolegliwości neurologiczne, nie dała mi spać. We wtorek pojechałyśmy do lekarza, w lecznicy czekała na nią jeszcze jedna dawka leku, który miała wykupiony na dwa miesiące, dostała też coś na stan zapalny, tą tarczycę i po chwili namysłu doktor postanowiła dać jej steryd. Jednak tym razem zdecydowanie uświadamiała mnie, że jeśli to nie pomoże, to niestety nie możemy już nic więcej dla niej zrobić jak tylko skrócić jej cierpienie. 

Po powrocie do domu było całkiem znośnie, choć potrzebowała wsparcia, gdy wyszłam z nią do ogródka - była na smyczy, w szelkach. Była dość niespokojna, nie mogła ustać w miejscu, chodziła dookoła mnie - znów w kółko. Wieczorem jej stan się jeszcze bardziej pogorszył - zaczęła bardzo intensywnie dyszeć, jej przednie łapy wciąż gdzieś biegły, head pressing zamienił się w taranowanie przeszkód, głowę odchylała bardzo mocno do tyłu - wyglądało to przerażająco a ja nic nie mogłam zrobić. Gdy próbowałam ją przytulić lub pogłaskać - reagowała nadwrażliwością na dotyk, kuliła się i uciekała. Dyszała tak strasznie, że w końcu się zachłysnęła - bałam się, że się udusi. Dostała przecież zastrzyki, dałam jej też środek na uspokojenie - zgodnie z zaleceniem pani doktor - ale to nic nie dało. Ostatnia noc była okropna. Godzina snu - pobudka, bo Ika w coś weszła, coś staranowała i dyszała. Gdy udało mi się ją ułożyć w legowisku, poiłam ją butelką, z której bardzo chętnie piła, po czym zasypiała. Spała niby spokojnie, ale męczyły ją drgawki i skurcze. Po godzinie znów mnie budziła, znów starałam się ją uspokoić i ułożyć, napiła się i usypiała - i tak całą noc. O piątej rano byłam już totalnie zrezygnowana, nie mogłam patrzeć jak się męczy. Próbowałam ją przytulić, wyciszyć - ale ona nic tylko dyszała a jej łapy biegły i wierzgała. Bałam się okropnie, ale o ósmej rano zadzwoniłam do lecznicy, zapytałam kiedy będzie jej doktor i kiedy mogę przyjechać, żeby było w miarę spokojnie. Umówiliśmy się na 11. Miałam okropny mętlik w głowie. W sumie już wieczorem chciałam jechać do jakiejkolwiek kliniki bo serce mi pękało, ale w domu przekonali mnie żeby dotrwać do rana. Wzięłam leki na uspokojenie, inaczej nie wiem, czy dałabym radę. Zadzwoniłam do mojego brata, bo bałam się sama wsiąść za kierownicę. Brat zdecydował, że pojedziemy moim samochodem, tak będzie lepiej dla Iki. Do bagażnika wrzuciłam kocyk z legowiska i spakowane leki. Ikę wzięłam na kolana i wsiadłam do tyłu - nie wyobrażałam sobie, by w tą ostatnią drogę jechała w transporterze, jak zwykle. 

Doktor miała oczy pełne łez, ale stanowczo powiedziała - nie ma innego wyjścia, nie możemy jej dłużej męczyć, zrobiliśmy wszystko co się dało, a ty - tu zwróciła się do mnie - zrobiłaś coś, czego ja w swojej praktyce, przez tyle lat pracy jeszcze nigdy nie widziałam, wyprowadziłaś ją na prostą z bardzo ciężkiego stanu i przedłużyłaś jej życie. Nie znam drugiej osoby, która z takim poświęceniem zajmowała się chorym psem. Miała naprawdę szczęśliwe i długie życie i tym należy się cieszyć. 

Pierwszą ulgę poczułam dopiero, gdy po premedykacji w końcu przestała dyszeć, zaczęła spokojnie oddychać. Zasnęła na moich rękach w ciszy, spokoju, przy jakiejś spokojnej, cichej muzyce. Na koniec jeszcze ją ucałowałam i tylko w myślach przemknęło mi, że ona dobrze wie, że bardzo ją kocham i nigdy nie zapomnę, a w moim sercu będzie na zawsze. Z pomocą lekarki, która wykonała ten ostateczny zabieg, zawinęłam Ikę w jej kocyk i wróciłam z nią do samochodu. Cały czas była na moich rękach. Przed złożeniem jej do grobu, raz jeszcze odwinęłam kocyk, żeby ją pogłaskać, pocałować i się pożegnać. Jest w moim ogródku, podobnie jak Zośka, na zawsze tu pozostaną i zawsze będę o nich pamiętać. Franka częściowo towarzyszyła podczas pochówku, z odległości obserwując co się dzieje. 

Piosenka jaką nuciłam sobie w tych ostatnich chwilach razem:


Przedwczoraj w pobliżu miejsca pochówku położyłam sztuczny kamień. Jest na nim napis Happiness, na początku chciałam go zeszlifować, ale po namyśle stwierdziłam, że odnosi się do Iki - była moim szczęściem, była szczęśliwa i wesoła. Kamień ten ma kształt serca.

Wszystkim którzy przebrnęli przez ten ciężki post - bardzo dziękuję. Ważne są dobre wspomnienia szczęśliwych chwil, ale to przez co przeszliśmy, co nie zawsze było przyjemne, a wręcz ciężkie - też jest ważne i nie można tego odpychać. W wieku 15 lat straciłam mamę, która zmarła w wyniku choroby nowotworowej - dobrze wiem czym jest żałoba, strata kogoś bliskiego i jak ciężko jest poukładać sobie codzienność na nowo. Mam nadzieję, że może ktoś czytający tego posta, będący w tym trudnym okresie mierzenia się z czyjąś chorobą lub śmiercią - znajdzie jakiś punkt zaczepienia w postaci wspólnych uczuć jakie towarzyszą człowiekowi w tych chwilach. Dla mnie było to ważne po śmierci mamy, by móc rozmawiać z osobami, które przeżyły taką samą tragedię, bo nikt kto nie stracił rodzica, matki - nie jest sobie w stanie wyobrazić jak to jest.

W przypadku wszystkich tych śmierci związanych z nieuleczalnymi chorobami wyniszczającymi chorego - Tiny, Belli, mojej mamy, Zośki, Diśki i Iki - jedno jest pocieszające - żadna z nich już nic nie czuje, nic ją nie boli, nie cierpi - tylko my, którzy zostaliśmy cierpimy i tęsknimy, ale wiemy że na tym polega życie, nie jest wieczne, jedyne co teraz można dla nich zrobić to po prostu o nich pamiętać.



Komentarze

  1. Przeżywam aktualnie to samo. Trzymaj się. Pamiętaj, ze zrobiłaś co mogłaś. Nie każde zwierzę ma takie szczęście.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ty także się trzymaj. Decyzja jest potwornie ciężka i nieodwracalna, ale patrzenie na cierpienie jest dużo gorsze.

      Usuń
  2. Witam Cię serdecznie i przesyłam wyrazy współczucia. Z ogromnym smutkiem przeczytałam Twój piękny, przejmujący wpis - bardzo mnie wzruszył :( Widzę, że mamy sporo wspólnego... Choć pewnie nawet nie jestem w stanie wyobrazić sobie jak to jest stracić mamę w tak młodym wieku, to jednak wiem czym jest ból po stracie bliskiego członka rodziny, a także ukochanego zwierzęcia :(
    Jakiś czas temu chciałam na blogu zamieścić nieco podobny post do Twojego, ale ostatecznie zwątpiłam. Doszłam do wniosku, że pisanie o tak bolesnych sprawach, tylko na nowo otworzyłoby wciąż niezabliźnione rany. Także temat bliskich mi osób zachowam dla siebie.
    A tak pokrótce wspomnę jedynie, że w mojej rodzinie zwierzęta były praktycznie od zawsze. Tymczasem ja dopiero jako nastolatka wreszcie doczekałam się swoich własnych futrzaków: najpierw była to świnka morska i czarna dachowa kotka, zwana po prostu Kicią. A potem pojawiały się kolejne stworzonka i z czasem dom zmienił się w niemały zwierzyniec. W końcu przyszła też pora na upragnionego, ukochanego psa - suczkę owczarka szkockiego Collie, o imieniu Hera. To był cudowny pies, mój najlepszy towarzysz i przyjaciel. Przeżyła z nami 13 lat. Niestety, pod koniec życia dały o sobie znać genetyczne schorzenia, które zbyt późno zostały zdiagnozowane (gdy ją kupowaliśmy, jeszcze nie były rozpowszechnione badania na choroby genetyczne). Mimo to cieszyłam się, że sunia przez tyle lat zachowywała się niczym szczeniak, któremu tylko zabawa w głowie. A potem wszystko się zmieniło i w ostatnim roku życia, pies zaczął gasnąć dosłownie z dnia na dzień. Weterynarze robili co mogli. Niestety skrywane przez lata schorzenia, gdy w końcu się ujawniły, to z taką siłą, że nie pozostawiły nam żadnych złudzeń, że sunia jeszcze z tego wyjdzie. Dziś pozostały po niej piękne wspomnienia i trochę wyblakłych zdjęć :(
    Bardzo mi jej brakuje... Także doskonale rozumiem co czułaś po stracie swojej Iki i zarazem podziwiam Twoją walkę o przedłużenie jej życia. Jesteś cudowną osobą! Twój piesek jak i pozostałe zwierzaki, miały naprawdę szczęście, że trafiły na tak kochającą panią.
    Ja niestety z powodu zdrowia nie mogę pozwolić sobie na kolejnego psa. Zresztą chyba jeszcze nie byłabym gotowa... za bardzo tęsknię za Hercią :(
    Tymczasem musi mi wystarczyć towarzystwo moich 2 kotów i pary agam.
    A siostra również ma westa - z wyglądu bardzo podobny do Twojej Iki, tyle, że to samczyk. Jest jeszcze młody i oby cieszył się tym stanem jak najdłużej...
    Tego samego życzę również Twojej nowej psince! A Tobie samej wiele wspaniałych i szczęśliwych chwil, wsparcia najbliższych oraz dużo ciepła wiosennego słońca! Pozdrawiam Cię i ściskam serdecznie, a także z niecierpliwością czekam na kolejny wpis! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za ten obszerny komentarz i słowa wsparcia. Och, collie, no normalnie aż zazdroszczę! Jako dziecko byłam zakochana w tych psach! Oprócz Piko miałam raz jeszcze kontakt z psem tej rasy, gdy przybłąkał się taki pies do mojego wujka. To było ciekawe wydarzenie, ten pies na mój widok prawie oszalał ze szczęścia - być może miał właścicielkę w moim wieku. Kiedyś czytałam, że rasa ta jest bardzo zżyta z właścicielem. Następnego dnia ten pies uciekł od wujka. W mojej pierwszej pracy, moja współpracownica miała sunię tej rasy - musiała ją uśpić w wieku 12 lat z powodu nowotworu, pamiętam że okropnie to przeżywała. To są cudowne psy.
      Za kilka dni minie miesiąc od chwili pożegnania z Iką. Brakuje mi jej bardzo, podobnie jak innym domownikom. Psie dziecko rośnie już u boku swojej mamy, w towarzystwie licznego rodzeństwa a za około miesiąc pojawi się u nas i wtedy zrobi się w domu wesoło. Póki co jest cisza i spokój. Na mnie wciąż spadają jakieś obowiązki, kupa różnych spraw na raz, dopiero dziś jest dzień, który w pełni spędzam na odpoczynku i oddechu. Weekend spędziłam na pracowitej wycieczce na wieś z moimi siostrzenicami, żeby było nam raźniej, dziewczyny zabrały ze sobą Pedra. To był dobry pomysł, bo bez psa byłoby jakoś tak głupio, jakby nie było zawsze brałam psa. Wspominałyśmy też Diśkę i Ikę, doszłyśmy do wniosku, że Ika do końca z wyglądu bardziej przypominała szczeniaka niż dorosłego psa.
      Nad postem też się zastanawiałam, ale domyślałam się, że mimo świadomości, że za jakiś czas pojawi się kolejny pies - i tak będę za nią tęsknić, będę wspominać. To była bardzo ważna istota w moim życiu, jej odejście i choroba stały się również refleksją dla moich znajomych i dalszej rodziny - osób, które także mają ukochane zwierzęta, z którymi kiedyś także przyjdzie im się pożegnać. Napisanie tego posta było dla mnie trochę jak terapia w żałobie - wyrzucenie myśli i emocji, które być może przy okazji komuś się przydadzą, bo tak jak pisałam - dla osób w kryzysie ważne jest zrozumienie i wysłuchanie, solidarność osoby, która ma podobne przeżycia. Na temat choroby i śmierci mamy nie mam zamiaru tu pisać nic więcej, bo nie jest to odpowiednie miejsce, na aż tak przykre tematy, jednak jakby ktoś potrzebował rozmowy - nie mam z tym żadnych problemów. Przeżyłam sporo ciężkich chwil, nie tylko związanych ze śmiercią mamy i jej brakiem w dalszym życiu, gdyby ktoś potrzebował wsparcia, chwili rozmowy w momencie kryzysu - zawsze jestem otwarta - przeszłam naprawdę sporo, więc wiele rozumiem. W moim przypadku życie nie jest łatwe i często nie jest przyjemne. Dlatego, gdy mam coś, co sprawia mi radość - bardzo to cenię i cieszę się tym. Są tym moje zdjęcia, moje prace plastyczne, te moje barbiowe koniki, lalki i pieski, ogrody pełne zieleni i wyselekcjonowanych kwiatów, samochód, którym uwielbiam jeździć, domy pełne starych przedmiotów i oczywiście moje kochane zwierzaki.
      Pozdrawiam i przesyłam uściski również dla Ciebie! I publikuję, wstrzymanego przez odejście Iki, posta o renowacji nie jednego, a dwóch koni na raz! - Tak żebyś nie musiała długo czekać :)

      Usuń

Prześlij komentarz